Znacznie lepiej szła nam wyprawa po angielskojęzycznych wyspach – Dominice i St. Lucii. W końcu mogłyśmy zasięgnąć języka, porozmawiać z ludźmi w restauracjach, po prostu dowiedzieć się jak wygląda życie w tej części świata. Kiedyś chyba już to pisałam, że cel podróżowania nigdy nie jest ten sam – albo się ucieka przed czymś co nie daje spokojnie żyć w domu, albo jest się maniakiem zwiedzania zabytków albo tak jak ja teraz – jest się szalenie uzależnionym od rozmów z nieznajomymi. I o ile obie z M. jesteśmy strasznymi jędzami w życiu codziennym to otwarcie serc przed zupełnie obcymi ludźmi daleko od domu nie stanowi dla nas obu problemu. Życie codziennie mieszkańców Karaibów nie jest usłane różami – wszechobecne bezrobocie, maleńka powierzchnia wysp z których bardzo ciężko jest się wydostać i odczuwalny marazm powodują, że w każdej naszej konwersacji głośnym echem odbijała się rezygnacja. Przyzwyczajona do skakania z miejsca na miejsce nieczęsto mam możliwość pochylić się refleksją na temat ograniczeń z którymi zmagają się inni. Bo jak mieć wielkie marzenia kiedy musisz je skroić do całego Twojego świata o powierzchni 617 km²? Dzięki Candelowi który towarzyszył nam przez parę dni na Dominice zwiedziłyśmy sporo dzikich plaż, trzy razy próbowałam wejść na palmę ale spotkało mnie tylko upokorzenie. 🙂 Zwłaszcza jak oglądałam Candela w akcji, minuta wejście/zejście i może z 15 sekund na rozłupanie kokosa z którym dwie polki męczyły się od godziny. W życiu tak nie relaksowała mnie bezczynność jak na Karaibach, mogłam czekać pół dnia na obiecaną rybę z kutra i zamiast zdenerwowania czułam spokój w sercu. Coś co coraz trudniej przychodzi mi znaleźć w codziennym życiu.
Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz