Zazwyczaj mój apetyt na podróże w danym kierunku rozbudzają dwie rzeczy – opowieści przyjaciół, którzy gorączkowo relacjonują mi ciekawe historie z wyprawy, oraz książki. Poprzedniego roku po przeczytaniu Kapuścińskiego „Kirgiz schodzi z konia” i „Toastu za przodków” Góreckiego (polecam!) postanowiłam wyruszyć w kierunku Kaukazu – początkowo chciałam przeznaczyć miesiąc na Gruzję / Armenię / Azerbejdżan ale… skończyło się na intensywnym miesiącu w Gruzji z lekką nutą niedosytu. Tak, jedno mnie charakteryzuje – zawsze mi mało! Czasu, drogi, emocji i zmęczenia wynikającego z intensywności wyprawy. Z drugiej strony była to podróż podczas której po raz kolejny zdałam sobie sprawę jak fajnie jest jeździć wszędzie samemu, bez mocno napiętego planu który ktoś nam przygotował, jedynie z majaczącym szkicem tego co chce się zobaczyć. Jak to dobrze od czasu do czasu rzucić się w swoim życiu w nieznane i czekać co się wydarzy. A dzieje się dużo. Gruzja okazała się tak bogata, żywiołowa i intensywna, że w trakcie wyprawy zmieniłam plan i postanowiłam rozłożyć realizację całego marzenia o zobaczeniu pozostałych krajów na następne lata . W Gruzji czas płynie inaczej – jednym słowem, życie ma smak równie wyborny co wina z Kachetii. Cytując pana Wojciecha: „Na Kaukazie wystarczy czasem uśmiechnąć się, zagadnąć sąsiada w marszrutce, przysiąść do kogoś na ławce w parku, by potoczyła się opowieść życiu, dzieciach, historii, religii i kosmosie. (…) Trzeba tylko niespiesznie przejść się po mieście, tu i tam przystanąć, nie spuszczać wzroku, nie udawać, że interesują nas tylko czubki własnych butów. Tak zaczynają się znajomości – od uśmiechu i kilku prostych pytań.”
Dodam jedną rzecz na zachętę dla tych, którzy wciąż nie mają odwagi wyruszyć samemu bez biura podróży – w Gruzji Polaków kochają. Choćbyście wylądowali na absolutnym bezludziu musicie wiedzieć, że fakt bycia polakiem podziała na gruzińską gościnność jak magnes. Jeśli nie będziecie mogli dogadać się ani po rosyjsku ani po angielsku, „czacza” poleje się strumieniami i znajdziecie wspólny język. Bez obaw 😉
Nie będę szczegółowo rozpisywać się nad moimi wspomnieniami, wymienię tylko kilka miejsc które uważam za absolutny złoty strzał:
Tbilisi
Tego miasta nie trzeba nikomu przedstawiać. Chaotyczna, mocno zaniedbana, tętniąca życiem stolica kraju. Przypomina mi nieco krakowski Kazimierz sprzed 10 lat. Moim ulubionym regionem jest lewobrzeżna część miasta rozciągająca się między Liberty Square, a ogrodem botanicznym wraz z twierdzą Narikhala. Właściwie to zachęcam do włożenia mapy do plecaka i ruszenia przed siebie. Zaraz ktoś Was zaczepi i zechce pokazać coś z czego sam jest dumny. Wchodząc do przypadkowych podwórek zobaczycie chwiejące się budynki w posadach i to pod takim kątem, że będziecie musieli przekręcać głowę. Istny koszmar architekta!
Wyobraźcie sobie miasto gdzie obok siebie znajdują się współdzielony przez szyitów i sunnitów meczet, cerkiew gruzińska i ormiańska, synagoga żydowska, ruiny karawanseraju, dziesiątki restauracji, kluby ze striptizem, nowoczesne apartamenty i secesyjne budynki walące się ku ziemi. Jedno obok drugiego. Takie właśnie jest Tbilisi.
Wieczorem koniecznie wybierzcie się w okolice twierdzy Nrikhala – wielokrotnie przebudowywana, zdobywana i w końcu mocno zniszczona przez trzęsienie ziemi forteca wciąż oferuje najpiękniejszy widok na zabudowę miasta w okolicach rzeki Kury. Jeśli przyjdzie Wam ochota aby zakosztować nocnego życia w Tbilisi to pomaszerujcie do Abanotubani najstarszej części miasta – dzielnicy łaźni. Małym polskim akcentem gdzie możecie poczuć się odrobinę jak w domu będzie Bar Warszawa – rodzimego śledzika popijecie sporą dawką czaczy 😉
Mccheta
Udabno oraz droga do monastyrów Davida Gareji
Na trasie z Tbilisi do kompleksu monastyrów Davida Gareji nie ma nic. Absolutnie nic. Kilkugodzinna trasa w marszrutce jest nużąca, mijając okoliczne domy przypadkowo rozsiane na trasie, pytałam samą siebie – jak tu można żyć? Żyć to jedno, ale prowadzić interes to już zupełny odlot. Na tej drodze jest możliwość tylko jednego postoju. Ale za to do jakiego! Trafiliśmy do Oasis Club przypadkiem – planowaliśmy zjeść obiad i pojechać dalej. Zostaliśmy 2 dni. Ksawery, właściciel tego przybytku, postanowił kilka lat temu postawić wszystko na jedną kartę, zaadoptować pustostan – pośrodku niczego, wyremontować go i otworzyć hostel. Szalone! Ten facet pokazał, że nierealne plany mają szansę się udać, a każdemu z nas będzie tyle dane, na ile się odważy. Nie możecie tego miejsca przegapić. Będziecie mieli szansę pojeździć konno, zjeść pyszne śniadanie, przy odrobienie szczęścia mieszkańcy wioski zaproszą Was do stołu, wieczorem będziecie wznosić toasty wraz biesiadnikami, przegryzać Czaczę słoniną i uczyć się podstaw tryktraka (odpadłam;)) .
SWANETIA – Mestia i Ushguli
I jeszcze maleńki dodatek ode mnie. Przypomniałam sobie o pięknym filmie poniekąd opowiadającym o konflikcie w Abchazji, a tak naprawdę traktującym o konfliktach w nieco szerszym zakresie. Wyrobiony widz nie powinien czuć się zawiedzony.