Gotlandia
Prawdopodobnie początek września to nie jest najodpowiedniejszy moment na rejs z Gdyni do Gotlandii, największej wyspy na Morzu Bałtyckim, zwłaszcza dla zupełnego naturszczyka który jeszcze kilka tygodni temu nie do końca wiedział gdzie jest dziób, a gdzie rufa statku. Dodajmy do tego fakt, że na żaglowcu byłam ostatnio prawdopodobnie sto lat temu, a i to możliwe, że jest jedynie wymysłem mojej bujnej wyobraźni, skonstruowanym naprędce w celu ujarzmienia lęku przed nieznanym. Moi znajomi pukali się w czoło słysząc o tym pomyśle, skoro nie miałam za sobą nawet skromnego doświadczenia kilkugodzinnego rejsu po Mazurach. Trudno. Mam za to inne, a wszystkie sprowadzają się do jednego – im mniej wiem, tym lepiej sobie radzę. Zastanawiałam się co mnie pokona jako pierwsze, strach przed otwartą przestrzenią morza z którego nie ma ucieczki czy zupełnie odwrotnie – uduszę się z braku tlenu na kilkunastu metrach sześciennych kajuty, dzielonej z kilkoma innymi osobami przed którymi nie mam gdzie się schować. Na szczęście niedługo ważyły się moje losy, z pomocą przyszła choroba morska, która zmiotła mnie z powierzchni ziemi na niemal dwa dni. Każda próba otworzenia oczu, przełknięcia łyka wody lub wydobycia głosu powodowała, że chciałam skoczyć w fale i prędko utonąć. Niestety, żeby to zrobić musiałabym pokonać trzydzieści centymetrów podłogi, pięć schodów, odpowiedzieć po drodze na dwa pytania „jak się czuję” i wyplątać się z kamizelki. Misja niemożliwa. Trzeba to przeczekać, jak wszystko co niefajne w życiu. W pewnym momencie otwierasz oczy i wiesz, że gra skończona, jesteś prawdziwym wilkiem morskim i możesz zająć się czymś super pożytecznym jak gapienie się przez pół nocy w Drogę Mleczną, obserwowanie pełni księżyca w kolorze limonki lub wplątanie w rozmowy ważne i półważne. Ta bezczynność z przymusu była dla mnie nowym doświadczeniem i wbrew oczekiwaniom, przyniosła więcej dobrego niż złego. Po trzech dniach żeglugi dotarliśmy do Visby, stolicy Gotlandii. Jest coś magicznego w pierwszych zarysach stałego lądu, który widzisz po długim czasie obserwacji płaskiej, niezmąconej tafli wody. Odkrywasz w sobie pół procenta żyłki Wikinga, który dociera na nowy ląd i oczy mu się świecą na samą myśl ile dziś będzie grabił i gwałcił, z tą różnicą że ja jak każda kobieta na tym globie marzyłam o tym aby się szybko nażreć i nie przytyć. 🙂 Sama miejscowość jest nieco senna, przesiąknięta średniowiecznym klimatem, którego nie da się tutaj nie zauważyć, chociażby przez fakt iż na niewielkim obszarze wyspy zachowało się około 100 ruin kościołów z okolic XIVw. Gotlandia, zwana potocznie „Krajem Gotów”, to największa szwedzka wyspa, której mieszkańcy obecnie utrzymują się przede wszystkim z turystyki. Żyjący tu niegdyś Wikingowie odkryli ją w VI w., zaś dogodne warunki naturalne i łagodny klimat spowodowały, że przeobraziła się w centrum skandynawskiego piractwa. Visby leży na stokach wzgórza otoczone dość dobrze zachowanymi murami średniowiecznej fortyfikacji. Znajdziecie tutaj labirynt wąskich uliczek z niskimi zabudowaniami oraz duży rynek z przylegającą do niego ruiną katedry z XIII w. Koniecznie spróbujcie różnych przysmaków przygotowywanych ze śledzia bałtyckiego, który tutaj smakuje sto razy lepiej niż u nas w kraju. W planach mieliśmy prócz zwiedzania Gotlandii również dopłynięcie do Olandii, niestety awaria silnika zmusiła nas do przełożenia tych marzeń na następny rok. Ahoj! 🙂
Zdjęcia z drona zostały mi użyczone dzięki dobremu sercu Normana J. : )
Bądź pierwszą osobą, która zostawi swój komentarz